Co za dzien… Rano jeszcze zylysmy Australia i kluczyly po zimnym i wietrzym Melbourne, wieczorem topimy sie od wilgotnego upalu w Singapurze… No coz, taki zywot ;)
Ale po kolei…
Mialysmy lekkiego stresa na lotnisku w Melbourne… Szaleje tutaj ta cala zwierzeca grypa i wprowadzone zostaly dosc wyrazne srodki zapobiegawcze na lotniskach… My wyziebione po nocach w aucie, mamy ubaw, myslac ze nasze ostatnie 2 tygodnie mozemy – BEZ POWODU – spedzic w izolatkach… Wszystkich z goraczka zamykaja tu na kilka dni w odosobnieniu, a na lotniskach maja specjalne kamery wykrywajace temperature przechodzacych… Udaje sie nam przejsc nie budzac niczyich podejrzen i powstrzymujemy sie od kichania na urzednikow ;) Powaznie – jestesmy tylko lekko przeziebione – nie, ze nas nie wpuscicie do domow potem ;)
Lot calkiem przyjemny, nadrabiamy zaleglosci w nowosciach kinowych ;)
Planowalysmy zatrzymac sie w hostelu, jako ze nikt nie odpisal na nasze prosby na Couch Surfingu. A tu niespodzianka – wlaczamy telefon tuz po ladowaniu - a tam wiadomosc od hosta Adriana. Pisze, zebysmy wpadaly do niego jak chcemy… Jasne, ze chcemy! I to jak :)
Przechodzimy kontrole paszportowa, nikt nie pyta czego tu szukamy, po paru chwilach dostajemy pieczatke z wiza… Bagaze znikaja tu z pasa dosc szybko… Zatrzymalysmy sie przeciez tylko na chwilke ;) zeby wyslac smsa i jednego maila… No i bagaze musimy odebrac w punkcie rzeczy znalezionych :) Chyba maja tu ruch ;)
Jako ze juz pozno, a nasz host idzie jutro rano do pracy, sugeruje nam on zlapanie taksowki z lotniska prosto do jego domu. Tak wiec robimy i za 20 dolarow singapurskich zostajemy dowiezione na Ang Mo Kio, pod sam blok, w ktorym mieszka Adrian. Czeka on na nas pod klatka. Generalnie pot splywa z nas strumieniami… Nie dosc ze 30 stopni w srodku nocy to i ubralysmy sie w najcieplejsze rzeczy, aby sie latwiej plecak nioslo ;) Adrian mieszka na 13 pietrze na wielkim osiedlu, przy ktorym Mydlice to Strzemieszyce ;)
Padniete zasypiamy w salonie przy wlaczonym wiatraku i z przescieradlami w roli kolder… Witamy w Azji…
Drugi dzien w Singapurze wita nas jeszcze wiekszym upalem i duchota… Pol godziny po porannym prysznicu chcesz sie kapac na nowo… Poznajemy dzis mame Adriana – Doris. Przekochana mama! Gawedzimy z nia do poludnia, po czym ruszamy zwiedzac miasto zaopatrzone w przygotowane dla nas bilety. Sa tu karty jak w Londynie, ladujesz na nie kase po czym jest ona potracana za kazdym razem jak czyms jedziesz – oplaca sie to bardziej niz kazdorazowe placenie za jednorazowy przejazd.
Jedziemy do stacji City Hall, chwile zajmuje nam kazdorazowe wyjscie z super klimy do mega upalow… Ogladamy katedry i wiezowce, nabrzeze i parki… Miasto jest naprawde ruchliwe i kosmopolityczne… I wciaga…
Troche z ciekawosci, troche z “obowiazku” decydujemy sie na Singapore Flyer – czyli tutejsza odpowiedz na Londynskie Oko :) Singapurskie kolo, w przeciwienstwie do tego w Melbourne, nie zepsulo sie po tygodniu i do tego jest 30 metrow wyzsze niz nasze w Londku…
Wykorzystujac wysluzone identyfikatory z Oka udaje sie nam namowic tutejszego biletera na znizke. Heh… Wiec jedziemy, co tam… Tyle razy nie placilo sie za Oko…
Gdyby nie nasz oczywisty mega sentyment pewnie nie cieszylybysmy sie jak glupie. A tak, to dla porownania walimy fotki jak przystalo na wizytacje u konkurencji ;) A widoki owszem fajne, ale ze jako generalnie Singapur jest wysoki, calosc nie robi chyba takiego wrazenia jak w UK. Albo jestesmy nieobiektywne… (O.: Mowilam juz komus, ze lubilam swoja prace?)
Ze 165 metrow schodzimy na ziemie udajac sie prosto do centrum biznesowego. Dominuja tu drapacze chmur i europejscy biznesmeni. Ah, no i wybitnie eleganckie panie Singapurianki :)
Dochodzimy do ChinaTown w okolicah 19ej. Jestesmy tu umowione z naszym hostem. Adrian urodzil sie tutaj, ale jest z pochodzenia Chinczykiem. Cieszymy sie gdy mowi, ze lubi jesc i chetnie pokaze nam swe rodzinne miasto-kraj od strony lokalnej kuchni. Pierwszy posilek jemy w tetniacym zyciem ChinaTown. Pochlaniamy same pysznosci… Kurczaczki, dziwne pieczone roladki z krewetek, super rybe w dziwnym sosie i rybe surowa na przyklad… Jemy paleczkami rzecz jasna :)
Jako ciekawostke dodamy, ze piwo podawane jest tu z lodem…
Krecimy sie po chinskiej dzielnicy, ktora jest pierwsza z chinskich dzielnic jakie do tej pory widzialysmy, robiaca wybitnie chinskie wrazenie… Zamykane na wieczor ulice zastawiane sa stolami z jedzeniem… Tu po chinsku spiewa pani, tam po chinsku pokrzykuje pan… Od Chinczykow przeskakujemy prosto do Hindusow. W dzielnicy Little India prawie jak w Indiach – tylko ulice lepsze i czystsze i nie walesaja sie po nich krowki… Masa Hindusow, tlumy… Sklepik na sklepie…
Do domu wracamy kolo polnocy, planujac co by tu zjesc jutro…
Rano decydujemy sie na odrobine relaksu… W podjeciu decyzji pomaga lejacy sie strugami za oknem deszcz. Nietypowo dla nas tez – rozdzielamy sie! W planie mamy polska jarzynowa… Ola udaje sie wiec na zakupy do przyprawiajacego ja o radosny zawrot glowy sklepu (“W zyciu nie widzialam tak zaopatrzonego sklepu – ile dziwactw - chce tu zostac!”) Justyna laduje fotki na bloga, przy okazji doprowadzajac komputer Adriana do dziwnego i niechcianego stanu spoczynku… Nic nie da sie z nim potem zrobic… buuu… (“a przeciez ladowalam tylko zdjecia:)”)
Zupa smakuje gospodarzom i nie wydaja sie oni zbytnio przejeci niedzialajacym komputerem… Uff…Wszyscy zajadamy sie zupka, a mama zaprasza nas w rewanzu na sniadanie na miescie z jej rodzina… Jutro. Jako ze jestesmy kulturalne, postanawiamy opoznic nasz wyjazd z tego jakze przyjaznego nam miejsca :) Jedziemy jeszcze rzucic okiem na botaniczne ogrody noca. Ze zywe to miasto i duzo sie dzieje, to juz pisalysmy?
Adrian glodnieje w nocy (I chwala mu!) wiec idziemy zjesc sobie plaszczke. Co za pychota! Plaszczka na ostro! Plus kilka innych potraw - wszystko palce lizac…
Nastepnego dnia szybko zbieramy sie na wyjscie z cala rodzinka. Troche zaskoczone jestesmy lokalizacja sniadania. Taksowkarz podjezdza bowiem pod hotel Carlton… A my w klapkach… Heh :)
I tu kolejna uczta dla podniebienia… Jemy po Chinsku oczywiscie, czyli Dim Sum i paleczki. Dim Sum to sposob i rodzaj jedzenia. Przy okraglym stole, z ruchoma jego czescia posrodku. Zamowione zostaja tajemne dla nas dania – oddajemy sie w rece gospodarzy… Kelnerki w tradycyjnych strojach przynosza jedno mini danie po drugim i wszystkie zostaja nam przedstwione z imienia :) Jemy krewetki w roznych smacznych postaciach, male pierozki z jakimis nadzieniami, kaczke w slodkim sosie… Jest i miejsce na specjaly i smakolyki: Justyna daje rade pozuc i przelknac kurzece palce, Ola zatrzymuje sie na 100-tu dniowym jajku… Hihi nawet dobre :) Nie raz budzimy rozbawienie walczac paleczkami z pokarmem :) Na deser dostajemy smazone na glebokim oleju lody o smaku mango… Dobrze, ze nikt nie zamowil ptasiego gniazda, ponoc ze sliny jaskolek lepione – bylo w menu… No I dobrze, ze nie my placilysmy :)
Sniadanie mistrzow? No chyba… Nie mozemy przestac o nim gadac ;)
No i jak tu stad wyjechac? Bedzie ciezko… Poki co decydujemy sie na wizyte z Adrianem w Narodowym Muzeum Singapuru, gdzie bardzo multimedialnie zostaje nam przekazna potezna dawka wiedzy. I dobrze! Sie czlek uczyc musi…
Po muzeum idziemy na lokalne desery, po czym zagladamy znowu w indyjska dzielnice zakosztowac kolejnego specjalu – curry z glowy ryby. Ta da! Oddajemy Adrianowi po rybim oku, bardzo sie cieszy – ponoc najsmaczniejsza czesc dania. Justyna dzielnie zjada rybi jezyk… Ola woli zeby jej posilek smakowal w 100% ;)
Po powrocie do domu czeka na nas niespodzianka. Zaraz po wejsciu wyczywamy dziwny zapach zgnilizny… Wszystko sie wyjasnia, gdy mama Adriana czestuje nas slynnym owocem Durian. Owoc slynie z tego, ze gdy go jesz musisz zapomniec o zmysle wechu… Jezeli juz zdecydujesz sie na zjedzenie owoca… Capi on bowiem niemilosiernie, jak zdechle zwierze badz wybitnie nieciekawe odchody… Probujemy coby wiedziec o co tyle halasu, no i w smaku nawet fajne, ale po kawaleczku starczy… Zapach jest tak silny, ze czuc go z zapakowanego podwojnie pojemnika w zamknietej lodowce – masakra ;)
Przed snem uczymy sie jeszcze pilnie chinskiego i same tez nauczamy polskiego :)