Cameron zjawia sie punktualnie o szostej i podwozi nas na przystan River Heads. Spodziewamy sie go tu zobaczyc za 3 dni.
Barka z River Heads do Kingfisher Bay kosztuje 35$ (powrotny). Cala przeprawa trwa okolo godziny. Jestesmy jedynymi niezmotoryzowanymi pasazerami na barce… Choc nie – zapomnialysmy o kapitanskim kocurze :)
Kingfisher Bay jest jedna z zaledwie kilku osad na wyspie. Mozna tu na przyklad zaopatrzyc sie w wode. Na wszelki wypadek dokupujemy tu po jeszcze jednej butli – w ten sposob mamy na plecach ponad 10 litrow wody. Cala noc padalo, teraz troche sie przejasnia - mamy nadzieje ze tak juz zostanie – w koncu idyliczna lokalizacja – myslimy – szkoda byloby, gdyby lalo…
Na poczatek wybieramy szlak przez las deszczowy do jeziora Mackenzie – wizytowki wyspy. Prowadza tam dwa szlaki – wybieramy ten dluzszy i z bardzo podstawowa mapa ruszamy w las…
W gazetach pare dni temu czytalysmy o parze turystow zaatakowanych przez cztery dingo na plazy Fraser… Hmm… O parze parkowych straznikow zaatakowanych w lesie… Hmm…Hmm… Pani w informacji turystycznej udzielila nam tez wczoraj wskazowek na temat tego, jak przechowywac jedzenie – w sensie, ze jak schowasz do namiotu tos durny – ze trzeba zarelko w reklamowki pakowac i na drzewa wieszac… swietnie… No a ze dingo lubia buty turystom porywac, coby sobie je pozuc na gloda to przeciez wiedza wszyscy…
Jako ze nasluchalysmy sie tego typu historii sporo i jako ze po 10 minutach marszu docieramy do plotu z napisami "Uwaga wchodzisz na tereny dingo – strzez sie czlowieku" – zaopatrujemy sie rychlo w dwa dlugie kije! I od razu nam razniej :)
Las jest piekny… A szlak, ktory wybralysmy prowadzi m.in przez tereny szkoleniowe australijskich komandosow… Deszcz co chwile kropi i przestaje, przestaje tylko po to, zeby zaczac lac dla odmiany… Po chwili zawodu dochodzimy do wniosku, ze w sumie fajnie, ze pada – zabawniej jest! No i w koncu to las deszczowy, wiec ciekawie pochodzic po nim w deszczu. Na szlaku tylko my za to… Przemoczone i szczesliwe :)
Jeden z przystankow urzadzamy sobie przy trasie dla aut terenowych… I po paru minutach przy "drodze" – jestesmy jeszcze szczesliwsze – gdy mijaja nas jeepy napakowane do bolu turystami… Gdybysmy zaplacily za wycieczke – siedzialybysmy pokurczone w takim jeepie :) A tak – radujemy sie niedowierzaniem malujacym sie na twarzach zmotoryzowanych na nasz widok…
Heh - Fraser Island po naszemu :)
Po pokonaniu 14tu kilometrow docieramy do Jeziora McKenzie!!! Jest to pocztowkowa wizytowka wyspy i nie dziwi nas dlaczego - jest tu po prostu cudownie pieknie... Jeziorko ma niesamowicie czysta, jaskrawo turkusowa wode i najbielszy piasek jaki mozna sobie wyobrazic... Szkoda troszke, ze niebo zachmurzone, ale i tak pieknie tu...
Zaraz kolo jeziora znajduje sie spartanskie prawie-ze-pole namiotowe... Otoczone plotem - coby dingo mialy trudniejsze dojscie... Nie ma tu przysznicy ale za to sa metalowe skrzynki na jedzenie - kolejne zabezpieczenie przed uroczymi pieskami...
Jestesmy juz przygotowane na to, ze bedziemy tu same na noc, gdy pod wieczor zjawia sie liczna grupa chyba skautow - z opiekunami. Nie czujemy sie wiec samotnie - i jakos razniej w sumie :)
Na plazy przy jeziorze co chwila pojawiaja sie grupy wycieczek - robia mase halasu i pare zdjec - po czym jada dalej... Mowilysmy juz, ze cieszymy sie z decyzji o indywidualnej wedrowce? ;)
Ciagle liczymy, ze deszcz sobie pojdzie... Pada jednak cala noc... Super namiot Justyny spisuje sie mistrzowsko! Rano ciagle pada - nie chcemy wynurzac sie i lezymy pare dluzszych chwil liczac, ze w koncu przestanie... Haslo "patrz, patrz, tak jakby sie przejasnia" zostanie chyba haslem wyjazdu ;)
Pogoda bawi nas jednak zamiast wkurzac... Sila pozytynego myslenia :) Pakujemy mokry namiot i w strugach deszczu ruszamy dalej... Jako, ze wszystko mokre i jeszcze ciezsze, wybieramy szlak prawie 7mio kilometrowy - do Centralnej Bazy na wyspie.
Po drodze odbijamy zobaczyc jeziorko Basin. Uroczo zielone, otoczone przez parujacy las... Mijamy tez wyjatkowo ladny gorski strumien Wanggoolba o krystalicznie czystej wodzie... Dookola paprocie i palmy...
Do Central Base docieramy popoludniu. Rozbijamy namiot i dosc szybko idziemy spac... Dingo wyja w okolicach...
Rano kropi juz tylko troszke :) Tak jakby sie przejasnia :) Ruszamy do przystani barkowej Wanggoolba Creek. Idziemy za "droga" - 8km. Barke mamy okolo 4tej. Docieramy tam pare godzin przed czasem. O dziwo po drodze w koncu sie przejasnia i wychodzi slonce. Lezymy na mini plazy na ktorej mieszka tez mini waz i suszymy namiot. Nie ma tu nic oprocz zejscia do wody i toalet. Co jakis czas podjezdzaja kolejne jeepy (niektore rozowe :) z mega przygodowymi turystami w mini spodniczkach... Ufff... Jestesmy mini atrakcja i nikt nie wierzy, ze mysmy tu na piechote przyszly... :)))
Siedzimy w pelnym sloncu jakies dwie godziny - starajac sie rozgrzac.. Dla jednej z nas to nieco za duzo jednak ;) Na barce dochodzimy do wniosku, ze chyba wiemy juz co to udar... Nic powaznego jednak - nie martwcie sie... Po paru godzinach snu i kilku litrach wody chora czuje sie jak nowo narodzona.
Cameron odbiera nas z River Heads i podwozi pod hostel, w ktorym zatrzymujemy sie na jedna noc... Potem zdecydujemy co dalej.
Mimo lekkiego stresu pod sam koniec - jestemy mega szczesliwe!!! Wyspa Fraser i las deszczowy zrobily na nas wrazenie. Dingo nie spotkalysmy - moze i dobrze. A nuz bedzie jeszcze okazja :)