Jak nowe- bez robakow w uszach - juz tylko z bablami - ruszamy lapac stopa. Tego dnia potrzebujemy trzech aut, aby dojechac do Coffs Harbour. Ostatnia podwozaca nas pani opowiada nam cala historie swego zycia, a takze jej duzej rodzinki. Ufff...
Dojezdzamy pod wieczor i na trawiastym boisku czekamy na naszego hosta. W oczekiwaniu jemy kanapki z dzemem (mamy kilka sloiczkow od pana z pajakami - jak pamietacie :)) i obserwujemy jak dzieciaki ucza sie jezdzic na motorynce. Czekamy z niecierpliwoscia na moment, kiedy braknie im paliwa :) Ot co, takie to jestesmy wlasnie...
Okolo 17.30 spotykamy sie z naszym kolejnym hostem - Michaelem. Rozmawiamy sobie troszke o zyciu... i idziemy na zakupy, po czym gotujemy obiad: kotlety mielone, ziemniaczki i brokuly. Mniam... Tak, tak szukamy polskich smakow ! Rozmawiamy jeszcze troche i robimy porzadki w naszych zdjeciach. To bedzie masakra po powrocie wybrac najlepsze 5 tysiecy :)
Dnia nastepnego nasz gospodarz wozi nas kilka godzin po miescie i okolicach pokazujac co najlepsze. Podjezdzamy oczywiscie pod Wielkiego Banana, ktory jest wizytowka miasta. Dalej oczywiscie na plantacje bananow. Glowny punkt programu, poniewaz miasto slynie z bananowcow!!!
Wchodzimy na 2 wzniesienia, z ktorych rozposciera sie piekny widok na zatoke. Robimy zdjecia papugom. Wloczymy sie jeszcze po przystani portowej, ogladajac lodki i rybki. Spacerujac po molo udaje mi sie - Justynie - widziec nawet delfinka. A w drodze powrotnej nasza pierwsza kolczatka - prawie - je nam z reki :)
Okolica ladna, moze nie rzucajaca na kolana, no ale troche juz widzialysmy :)