Wstajemy rano i po śniadaniu, na które serwujemy pozostałości wczorajszej kolacji, jedziemy na wschód.
Mamy coraz mniej czasu i dyskusjom co do naszych kolejnych destynacji nie ma końca. Jako, że wieczorem musimy rozstać się z Krzysiem, który następnego dnia wraca do Polski, postanawiamy, iż weźmie on ze sobą naszą "brykę" i odda ją właścicielom, a my podążymy gdzieś dalej na stopa. Żeby niejako osłodzić rozpad naszej trójcy decydujemy się odwiedzić bardzo atrakcyjnie opisywany w przewodnikach rejon jeziora Myvatn.
Jest to jedno z największych jezior na Islandii, a jego nazwa oznacza dosłownie: "jezioro muszek". Choć odpowiedniejsza byłaby według nas nazwa: "jezioro wybitnie upierdliwych muszysk". Dość znacznie wpływają one na naszą chęć wychodzenia z auta i zwiedzania. Są ich całe tryliony... Działają w grupach i są świetnie zorganizowane... Wciskają się we wszystkie możliwe otwory. Czają się na parkingach i przy drogach, czekając tylko na otwarcie samochodowych drzwi i szyb ;) Wlatują do oczu, nosów i innych miejsc, do których generalnie się nie wlatuje. Jak ktoś być może pamięta, nie lubimy insektów, na ten przykład, w uszach... A zwłaszcza Ola nie lubi... ;) Niektórzy, bardziej przezorni turyści mają kapeluszo- moskitiery. My motamy sobie chusty na głowach, jakbyśmy miały w paszportach Bliski Wschód conajmniej. Krzyś jest "najdzielniejszy" i pstryka foty.
A jest co fotografować... Od kucy do pseudokraterów. Pseudokratery są w istocie bardzo ciekawe, rzecz jasna nie tylko przez przedrostek "pseudo". Nie są pozostałością po wulkanach, więc nie ma w nich kanałów lawowych. Powstają z zalanych gorącą lawą zbiorników wodnych, które pod wpływem wysokiej temperatury "wybuchają". Czy jakoś tak... Bardzo tu malowniczo, to fakt. Jest to zapewne spektakularny wynik położenia tej okolicy na uskoku tektoniczym dzielącym dwie płyty kontynentalne. Dość aktywna sejsmicznie okolica, ot co.
Podzielną uwagę naszej trójki zwraca m.in. Dimmuborgir. Ta "czarna twierdza" to pozostałość po jednej z licznych okolicznych erupcji - lawa stworzyła tu niesamowite formy godne wymyślnych scenografii "księżycowo - deathmetalowych" ;) Ścieżek spacerowych jest w tej scenerii kilka, my wybieramy zaledwie jedną. Zgadnijcie dlaczego? (podpowiedź: bzzz, bzzz...).
I tak to wygląda właśnie, widzimy coś ciekawego zatrzymujemy się, truchtem obiegamy okolicę i dalej. Do czasu :) Na jednym z takich 'postojów' bowiem, zatrzymujemy się pod mini lotniskiem, oferującym loty widokowe po okolicy. Wchodzimy tylko z ciekawości, tylko sprawdzić ceny, tylko skorzystać z toalety ;) I po kwadransie mamy bilety w rękach! Ha! Awionetka! I możemy odlatywać kiedy będziemy gotowi. Czyli zaraz!!! Wizualizowałyśmy taki mały samolocik w naszych krzaczastych duszach już nie raz. Najwyraźniej czekałyśmy z realizacją tego marzenia na godną okolicę. Ubożsi o 9400 koron od głowy (sic!) wsiadamy i zapinamy pasy. Tylko nas troje i pan pilot! Jak się bawić to tylko w kilkuosobowej Cesnie :D
Hurrra, lecimy. Szczęśliwość, trochę stresu i hałas w uszach. No i podmuchy wiatru :) Wrażenia? Bezcenne. Widoki absolutnie zapierające dech w piersiach, chichotamy jak dzieci i przekrzykujemy silnik pokazując sobie nawzajem a to krater, a to lawę, a to wysepkę...