Po pierwszej godzinie jazdy, niczego jeszcze nieświadomi, myślimy sobie, że napotkani turyści trochę przesadzili i droga wcale nie jest taka zła. Jednak po przejechaniu kolejnych kilku kilometrów wraz ze zmianą nawierzchni przychodzi zmiana nastrojów. Posuwamy się 20km/h, używając biegu pierwszego i drugiego. Taką fatalną drogą to jeszcze nie jechałyśmy. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie buldożery - o średnicy koła większej aniżeli pionowo postawiona Nubira (nie wiem czemu ktoś miałby ją stawiać pionowo, ale co tam :)) – rozkopały całkowicie drogę. Właściwie tego miejsca nie można już nazwać drogą tylko jednym, długim placem budowy. W trójkę skupiamy się na prowadzeniu i wspólnym wybieraniu jak najpłytszych kolein. Mamy naprawdę niezłego stresa, zwłaszcza kiedy orientujemy się, że w prawym przednim kole schodzi powietrze, w podwoziu coś zaczyna stukać i silnik dziwnie rzęzi. Przez chwilę żałujemy nawet podjętej decyzji o wyborze wynajęcia używanego auta. Przez 2 godziny przejeżdżamy zaledwie kilka kilometrów. Wyjeżdżamy z jednego grzęzawiska tylko po to, by po kilkuset metrach wjechać w następne. Ohh, my to lubimy dostarczać sobie emocji, ale czemu w środku nocy i pośrodku niczego ;) Niestety nie uwieczniliśmy wykopalisk na zdjęciach, jakoś nikt nie pomyślał wtedy o wyciąganiu aparatów :)
No cóż, nie pozostało nam nic innego jak próbować jechać dalej. Po kolejnych paru kilometrach droga nieco się poprawiła i zaczęliśmy znowu podziwiać otaczające nas krajobrazy. Przez chwilkę nawet czułyśmy się z Olą z powrotem w Australii, a to z powodu fantastycznie czerwonej drogi :)
Dalsza podróż również przynosi dreszczyk emocji, wjeżdżamy i zjeżdżamy bowiem z kilkuset metrowych przełęczy z zakrętami jak na Monte Cassino. Pierwszy raz cieszymy się, że towarzyszy nam mgła. Dzięki czemu przepaście nie są aż tak dobrze widoczne. Nasuwa się nam pytanie, co by było gdyby w naszej nie pierwszej młodości Nubirce tak nagle hamulce odmówimy posłuszeństwa? Hmmm…
Aby troszkę odreagować stres i zmęczenie zatrzymujemy się, aby z bliska obejrzeć wypatrzoną kilkadziesiąt metrów od drogi budkę ratowniczą, która służyć ma strudzonym wędrowcom jako schron. Na jej wyposażeniu poza pryczami, kocami, piecykiem, radiem satelitarnym, znaleźliśmy jeszcze kilka batonów, ciastek i zupek. Takie budki rozmieszczone są w islandzkich górach co kilkadziesiąt kilometrów. Człowiek od razu czuje się bezpieczniej ;)
O trzeciej w nocy dojeżdżamy do wodospadu Dynjandi. Jego sto metrów wysokości robi wrażenie, zwłaszcza o tej porze. Co ciekawe Dynjandi znany także jako Fjallfoss rozszerza się ku dołowi: na górze ma 30 m szerokości, a przy podstawie 60 m. Urządzamy sobie tutaj małe „foto seszyn”, po czym wsiadamy w naszego rumaka i przejeżdżamy ostatnie kilometry tego noco-dnia :)
Po dzisiejszych przygodach śmiało możemy rzec: gdzie diabeł nie może tam Nubirę pośle :)))
(J.)