Wjeżdżamy na Fjordy Zachodnie i już na starcie jesteśmy nimi zauroczeni...
Piękne wybrzeże, puste przestrzenie, góry, kręte drogi, kolory i prawie żadnych aut. Mijamy osady składające się z jednego czy dwóch pokrytych czerwoną dachówką domostw i zastanawiamy się jak wygląda życie w takiej okolicy... Cudowny spokój i przepiękna natura... Chciało by się zatrzymać to choć na chwilę...
Na mapie Islandii, którą Justyna zakupiła jeszcze w Polsce, (Justyna, kilka razy dziennie: "Naprawdę dobrze, że mamy tą mapę - przydaje się co chwila :) prawda?") zaznaczone są m.in także "kąpieliska". Powodowani impulsem i zachęceni przydrożnym znakiem skręcamy w dróżkę prowadzącą do jednego z nich... Mała dolinka, polna droga, jedno gospodarstwo i ... basen!!! Na otwartych drzwiach tabliczka z napisem informującym o konieczności dokonania bardzo symbolicznej opłaty. A za drzwiami relaksująco ciepła woda w sporawym, zadaszonym basenie. A na tarasie, pod gołym niebem, z jeszcze gorętszą wodą - jacuzzi! Do tego widoki na przyczyniający się do istnienia tej atrakcji gorący wodospadzik spływający z zapewne gorącego źródła! Wskakujemy w kąpielowe fatałaszki i cieszymy się tym przybytkiem w samotności. Ukrop wody plus chłodzące nasze twarze krople dżdżu :) Kręci się nam w głowach :) Brakuje tylko szampana i truskawek heh...
Po godzince dołącza do nas jakiś inny zabłąkany turysta, zamieniamy z nim parę zdań; przyjechał z Niemiec własnym Jeepem i ponoć bardziej się mu to opłaca niż wynajem. Ciekawe... ale kto wie czy bedzie myślał tak samo na pierwszym przeglądzie po powrocie ;) Drogi są tu coraz gorsze z każdym kilometrem. Gdy w końcu - po dwóch godzinach - pakujemy się zrelaksowani do naszego Daewoo, nadjeżdżające z naprzeciwka auto zatrzymuje się, a jego pasażerowie przestrzegają nas przed niebezpiecznym odcinkiem trasy w wyższej partii gór przed nami. Ponoć strasznie rozkopane i rozmyte błoto zamiast nawierzchni. Dziękujemy za ostrzeżenie, by już za kilkadziesiąt kilometrów przekonać się jak nieciekawie to wygląda...
(O.)