Przecież każdy z nas to robił, prawda? Że w dwuosobowym namiocie w trójkę - to nic wielkiego! Doszliśmy do wniosku, że producent każdego namiotu zakłada pomieszczenie w nim o jedna osobę więcej niż zaleca :) Bo razem raźniej… No a że my mamy w sumie ponad 5.5 metra długości … Przynajmniej nam ciepło ;)
Na dobry początek postanawiamy sprawdzić czy na Islandii wszystko co złote naprawdę świeci - wyruszamy w trasę znaną na wyspie jako Golden Circle. Jak zwykle w przypadku złotych okręgów, czy trójkątów, czy też innych figur geometrycznych oznacza to „najważniejsze” i najczęściej odwiedzane atrakcje w danym regionie. Oczywiście robimy ten klasyk po swojemu!
...
Po ostatecznym wyborze odpowiedniej drogi wyjazdowej z miasta, co oznaczało zobaczenie paru miejsc, które niekoniecznie chcieliśmy zobaczyć ;) wjechaliśmy naszym wehikułem w tereny, na które chyba nie jest on przystosowany. Przemieszczamy się bowiem dość wyraźnie rzężącym Daewoo Nubirą, w opinii właściciela 8-mio letnim; w opinii każdego zdrowo myślącego obserwatora – zdecydowanie starszym, być może „stylizowanym” na 8 lat... Póki co z ciekawostek na temat tego wozu tylko tyle, że przednie drzwi od strony pasażera otwierają się tylko od zewnątrz. Co przypomina nam na postojach o szarmanckich zachowaniach względem osoby siedzącej akurat na tym siedzeniu :) No chyba, że akurat chce się o kimś zapomnieć…
Do wozu nie dostaliśmy żadnych papierów, bo są tu one ponoć niepotrzebne – terefere ;) Dostaliśmy w zamian zalecenie poruszania się tylko po głównej drodze krajowej… Jasne ;)
Tak więc jedziemy. Z głównej w podporządkowaną! No i oczywiście słusznie! Przecinamy powoli pustkowia, gdy Krzyś zauważa w lawie po lewej coś ciekawego! :) Gdy podchodzimy bliżej, zapach nie pozostawia złudzeń… Suszarnia ryb na świeżym powietrzu - ot tak - setki wielgachnych, cuchnących i łypiących na nas spod zasuszonych oczu ryb… A gdzie dachy? Ściany? Ogrodzenia? Strach na wróble???
Spędzamy chwile w tym suszącym krew w żyłach miejscu i jedziemy dalej… Krajobrazy z drogi drugorzędnej owszem - bardzo dobre, nieco gorzej niż się spodziewaliśmy jest jednak z jej nawierzchnią, musimy jechać naprawdę powolutku… Fajnie byłoby mieć tu coś z napędem na 4 koła, bądź przynajmniej bardziej zaufany pojazd… No ale wtedy byłoby nudniej! Heh…
Tak więc dojeżdżamy do 417-tki, nią do krajowej R1, przejeżdżamy przez Selfoss i zjeżdżamy na 30tke w kierunku na Gullfoss – tzw „złoty wodospad”! Po drodze raz po raz zachwycamy się przestrzenią, pustkowiami i wszechobecnymi stadami pięknych islandzkich koni… Po paru postojach fotograficzno – rozpoznawczych dojeżdżamy na miejsce! „Najsłynniejszy islandzki wodospad” (cyt.) jest sympatycznie duży i spędzamy nad nim chwilę. Wszędobylskie, rozpryskujące się po całym wąwozie kropelki wody, fajnie tu. Nie padamy z zachwytu jakoś specjalnie jednak, być może gdyby pogoda była ciut lepsza…
Kilka kilometrów na zachód od Gullfoss znajduje się znany teren geotermalny z kilkoma gorącymi źródłami i Geysirem, od którego nazwę wzięły wszystkie gejzery świata, a który bywa aktywny tylko przy okazji trzęsień ziemi i tym podobnych. Chyba więc nie będziemy czekać na jego erupcję ;) Na szczęście tuż obok dość regularnie i często – bo co kilka minut – wybucha mniejszy brat Geysira – Strokkur. Kilka erupcji udaje się nam przeoczyć, bo albo akurat robimy sobie kanapkę na parkingu albo patrzymy w inną stronę... Gdy jednak podchodzimy bliżej, to już nie możemy odejść! Fantastyczne zjawisko – obserwujemy niewinnie wyglądające źródełko wyczekując na ‘ten’ moment. Najpierw woda lekko się poruszy… bulgotnie raz czy dwa i nagle jak nie siknie! W górę to tak ze 20 metrów jak nie więcej… Po czym źródełko się zasysa, ukazując dziurę w ziemi, by po paru sekundach wypełnić się znów woda i zabulgotać… Stoimy jakiś czas nie mogąc oderwać oczu od tej niespokojnej kałuży i dyskutując na temat naszych wyobrażeń z zakresu „jak to działa” :) Nie pierwszy to teren geotermalny jaki widzimy w życiu, ale ten gejzerek stanowczo nas do siebie przekonuje!
Wypogodziło się. Spacerujemy sobie dość długo po całej parującej i bulgoczącej okolicy, włazimy po czerwonym błocie na jedno łubinowe wzgórze, po czym decydujemy się jechać dalej. Po tryskającej wodą dziurze chcemy bowiem zobaczyć wielką szczelinę międzykontynentalną :))) Można takową znaleźć w parku narodowym Þingvellir. Postanawiamy jednak dojechać tam następnego dnia rano. Po bardzo krótkim postoju nad opanowanym przez nadwodne muszki jeziorem Laugarvatn decydujemy się na mały „detour” i odbijamy na południe. Przejeżdżamy przez maleńką osadę o miłej dla ucha nazwie Björk ;) i zatrzymujemy się przy wypełnionym turkusową wodą bordowo-brunatnym kraterze Kerið. Urokliwie tu.
Jest już koło północy (ciągle widno!) kiedy znajdujemy przytulny parking przy interesująco wyglądającym lasku. Las to widok bardzo niespotykany na Islandii, stąd też nasza radość! Przed rozbiciem namiotu na chodnikowej kostce brukowej (gdyż w lasku w miarę choćby płaskiego podłoża nawet jak na lekarstwo brak), wybieramy się jeszcze na krótki spacer na jedno wzgórze, gdzie dajemy się ponieść nastrojowi chwili! Zbieramy chrust, gałęzie, konary oraz fragmenty starego ogrodzenia - w naszej potrójnej głowie narodził się bowiem pomysł na ogień! Tego nam było trzeba – kabanosy grzane nad ogniskiem, rozmowy do rana, no i coś na rozgrzanie prosto z ojczyzny ;)
Noc na bruku? Po dniu tak pięknym, będzie się to nam zdecydowanie miło kojarzyć!
…
(O.)