Wracając wieczorem z wyspy nadal nie miałyśmy konkretnego pomysłu, gdzie by tu dalej… No cóż… Zdecydowałyśmy, że tym razem poddamy się losowi, a raczej kierowcy, który zechce nas podwieźć. I tak wychodząc z przystani promowej, trzymając w ręku kubki z niedopitą jeszcze kawą wyciągamy nieśmiało kciuki w stronę pierwszego nadjeżdżającego auta. No to tyle z naszej kawki na łonie natury :) Pada standardowe pytanie „dokąd chcecie jechać?”, odpowiadamy „a pan dokąd jedzie”. Wymieniamy się porozumiewawczym spojrzeniem i już jesteśmy w drodze do Rejkiawiku :) Jakie to proste!!!
Mając jeszcze w pamięci australijskie dystanse i odległości między miastami, jakże jesteśmy zdziwione, kiedy to dopiero co skończywszy kawkę stoimy już koło recepcji pola namiotowego, znajdującego się 30 minut spacerkiem od centrum stolicy. Załatwiamy formalności (nocleg 1000 koron/osobę), rozbijamy nasz dom, jemy kolacje i próbujemy zasnąć w jasnościach :)
Następnego dnia ruszamy na podbój miasta. Chcemy zacząć od podbicia kantorów, jednak nie udaje się to nam, ponieważ wcale ich tu nie ma. Odwiedzamy również kolejno wszystkie napotkane banki i dowiadujemy się, że raczej złotówek nie wymienimy na wyspie. Kilka lat temu owszem było to możliwe, ale po kryzysie jaki dosięgnął Islandię już nie :( Pozostają nam więc do dyspozycji nasze konta angielskie, a złotówki przydadzą się po powrocie do naszego pięknego kraju. No chyba że do tego czasu będziemy już w strefie Euro ;)
Przechadzamy się ulicami, a właściwie uliczkami miasta. Jest ono dość niezwykłe jak na stolicę. Zaskakujące jest to, że przy głównej ulicy miasta zamiast wysokich, potężnych budynków są małe, kolorowe domki z ich malutkimi ogródeczkami. W Strzemieszycach Wielkich nie jest to dziwne, ale w stolicy – troszkę ;) Ma to jednak swój niewątpliwy urok.
Prawie wszyscy Islandczycy uważają się za artystów i da się to zaobserwować choćby po wystroju okiennic i parapetów ich domostw. Zamiast kwiatów w oknach widziałyśmy różne figurki, fotografie, graffiti i inne niezidentyfikowane przez nas przedmioty :)
Spacerując doszłyśmy do centralnego punktu miasta jakim jest jeziorko Tjornin, obejrzałyśmy ratusz stojący nad jeziorkiem, parlament i kościół. Postanowiłyśmy jeszcze odwiedzić Perlan czyli szklaną kopułę, pod którą znajdują się zbiorniki z gorącą wodą, ogrzewającą miasto, a ściślej mówiąc jego domy, biura, baseny, a nawet chodniki zimą. Wyczytałyśmy, że z kopuły rozciąga się piękny widok na miasto, a koło niej znajduje się sztuczny gejzer, który wybucha co kilka minut. Otóż na punkt widokowy nie wjechałyśmy, ponieważ musiałybyśmy przejść przez restaurację dla bogaczy, a nasze żółte reklamówki z Bonusa czyli sklepu a’la nasza Biedronka nie współgrały z garniturami i sukniami wieczorowymi gości restauracji :) Wyglądało też na to, że i gejzer zapomniano załączyć ;)
No cóż nie wszystko złoto co się świeci - jak to mawiają niektórzy ;)
Wieczorem wracając na camping byłyśmy już nieco zmęczone, więc nie bacząc na światła drogowe przeszłyśmy przez ulicę na czerwonym. Nagle ku naszemu zdziwieniu, zatrzymał się samochód, który wyminął nas na przejściu dla pieszych, wybiegł z niego kierowca machając rękami i krzycząc coś do nas. „O jej, ależ Ci Islandczycy wrażliwi są na przestrzeganie przepisów drogowych” – myślimy sobie. Kiedy nagle okazało się, że skaczący kierowca to nikt inny tylko Krzysztof, który właśnie zmierzał na camping, gdzie się umówiliśmy, by do nas dołączyć. Jaki ten Rejkiawik mały :) Wracamy już w trójkę na pole namiotowe naszym „nowym” wehikułem. Jemy powitalną kolację i snujemy plany na kolejny dzień.
(J.)