Po kilku dniach w Surfers Paradise postanawiamy sie jednak ruszyc... Nie zobaczymy za duzo Australii lezac godzinami w jacuzzi ;)
Zostawiamy wiec za soba australijska odpowiedz na Miami ;) i lapiemy stopa dalej na polnoc. Docieramy do Brisbane, ktore jako ze jest duzym miastem, postanawiamy - ze sie tak wyraze - olac... Zostajemy dowiezione pod sam dworzec kolejowy, na ktorym, po krotkiej naradzie starszyzny naszego plemienia, zostaje podjeta kolejna decyzja co do tego, dokad wyruszyc...
Jedziemy na gape pare stacji - kazdy grosz sie liczy - po czym grzecznie kupujemy bilet na dluzsza trase, do Noosa Heads (18$ od glowy). Na mapie, wyglada nam to miejsce na ciekawe, wiec czemu nie :)
Dojezdzamy do celu wieczorkiem i rozbijamy namiot na polu tuz przy wodzie... Lubimy zasypiac tuz przy wodzie, na to wyglada.
Rano budza nas krzyki papug, ktorymi ciagle zachwycamy sie jak glupie :)
Wybieramy sie na spacer do centrum osady, spacer ten przeradza sie potem w kilkunasto kilometrowa wedrowke Parkiem Narodowym Noosa. Bujne lasy tropikalne lacza sie tutaj z nabrzeznym wrzosowiskiem i podchodza tuz tuz do mega fajnych plaz.
Myslalysmy, ze plaze nam sie w koncu znudza, okazuje sie jednak, ze w kazdym nowo odwiedzanym miejscu sa one ciut inne...
Nie wylegujemy sie jednak na plazach Noosa, lazimy po deszczowym lesie dla odmiany. Udaje nam sie tu takze podejrzec spiacego w konarach eukaliptusowca koale.
Ah! No i okazuje sie, ze jedna z nas ma tu swojego imienia plaze - Alexandria Bay slynie ponoc z czestych wizyt nudystow, co z czystej przekory postanwiamy sprawdzic :] Szeroko pojetej golizny tam jednak nie znajdujemy, moze nawet i dobrze... ;)
Wieczorem wracamy piechotka na pole, skad nastepnego dnia rano ruszamy dalej. Zostajemy zaproszone do Hervey Bay :) gdzie przyjemnie zapowiadajacy sie Host obiecuje pomoc w organizacji wyprawy na wyspe Fraser!!! O tej wyspie nasluchalysmy sie juz wiele... Ponoc perla... ponoc skarb... ponoc trzeba... No to jedziemy!