Rano Robyn odwozi nas do Gore, skad lapiemy stopa do Invercargill (co zajmuje nam niecala godzinke). Tam decydujemy sie na znaczne urozmaicenie naszej wycieczki – wypozyczamy samochod!
Jako, ze chcemy zobaczyc okolice, w ktorych warto co chwila odbijac od glownej drogi i nurzac sie w widokach – wypozyczenie wlasnych czterech kolek jest najsluszniejszym pomyslem. Justyna cieszy sie ogromnie – prowadzenie po takich drogach to przeciez czysta przyjemnosc. Nawet jesli trzeba prowadzic po innej niz zawsze stronie... Wybieramy autko z manualna skrzynka biegow, zeby nie wprowadzac juz wiecej zamieszania (Nissan Pulsar – 69$ za dzien, z podstawowym ubezpieczeniem, plus paliwko).
Jedziemy na pozne sniadanie na okoliczny polwysep. Jemy kanapki na wietrznych skalkach kolo latarnii morskiej, po czym jedziemy do samego konca drogi krajowej numer 1 – droga konczy sie w miescinie Bluff, dalej na poludnie poludniowej wyspy samochodem jechac sie juz nie da!
Glownym celem wycieczki jest jednak nie Bluff, lecz Catlins. Destynacja polecana przez chyba wszystkich napotkanych Nowozelandczykow i innych wloczegow. Kraina ta lezy pomiedzy Invercargill, z ktorego jedziemy, a Dunedin, w ktorym juz bylysmy.
Niesamowicie zielono tutaj... Bajkowo wygladajace dziewicze lasy i dramatyczne wybrzeze... Drzewa powyginane od nieustannych wichur... I czywiscie tysiace owiec pasacych sie na polach z najpiekniejszymi widokami na planecie...
Wloczymy sie kretymi uliczkami i schodzimy na plaze kiedy tylko sie da. Na jednej z takich plaz – Waipapa Point – o maly wlos nie wchodzimy na wylegukacego sie wsrod wydmowych traw lwa morskiego... lezy sobie taki olbrzym nieruchomo i posapuje... ot tak na sciezce! Robimy mu mini sesje zdjeciowa i nie mozemy sie nacieszyc, ze widzimy go z tak bliska! W okolicach Slope Point, (ktory jest geograficznie najbardziej na poludnie polozonym punktem poludniowej wyspy), na innej juz plazy, tuz kolo klifow, znajdujemy jeszcze jeza! Taki jakby polski ;)
Popoludniem dojezdamy do Curio Bay, gdzie na nabrzeznym wzniesieniu mozna sobie zaparkowac samochod w trzcino-podobnych zaroslach i rzucic okiem na okolice.
Lokalizacja warta odwiedzin, po jednej stronie wzniesienia ryczacy ocean i klify, po drugiej stronie cicha, przyjazna ludziom zatoczka z piaszczysta plaza. W tejze zatoce mozna rowniez zaobserwowac bawiace sie na falach delfiny, ponoc... Coz... a nuz...
Pod wieczor, zagladamy na pobliska kamienista zatoczke, gdzie podczas odplywu mozna poogladac sobie zatopione pozostalosci skamienialego, prehistorycznego lasu. Zostal on zalany przez wode wieki temu i teraz pokazuje sie jedynie dwa razy na dobe. Nie spodziewamy sie zobaczyc tu nic innego. Szczescie jednak znowu sie do nas usmiecha!
Na kamienaich pojawiaja sie bowiem pingwiny!!! Jest i pani zoolog, ktora kreci sie wieczorami po zatoczkach takich jak ta i liczy zwierzeta spedzajace noc w tej okolicy. Pozycza nam ona lornetke, dzieki czemu dluuuuuzsza chwile przygladamy sie kilku pingwinom zoltookim. Duze sa! I jeden podchodzi tak blisko, ze pani zoolog gratuluje nam szczescia, a pan pingwin, na zmiane, albo szpera sobie dziobem w upierzeniu albo wpatruje sie w nasza strone z uniesionym przednim odnozem! Ha! :)))
Absolutnie usatysfakcjonowane dniem postanawiamy spedzic noc w Curio Bay. Przeparkowujemy samochod w jedna z trzcinowych zatoczek na wspomnianym wzniesieniu i wskakujemy w spiworki. Justyna, jako ze chce sie wyciagnac, wybiera spanie w namiocie; Ola, jako ze nigdy nie spala jeszcze w aucie – mosci sobie gniazdko na przednim siedzeniu...
(I wszystko byloby ok, gdyby o 2.30 nie rozpetala sie wichura stulecia... Samochodem szarpalo na wszystkie strony, laly sie strumienie wody z niebios i walilo gradem... Justyna nie wychylila nosa z namiotu coby go nie stracic, a Ola powoli rozwazala juz przypiecie sie do snu pasami bezpieczenstwa... Nieprzespana noc ciagnela sie w nieskonczonosc , ale rano juz tylko smialysmy sie ze swoich polsnow i wyobrazni! )
Na drugi dzien rano wychodzimy na spacer po tej spokojniejszej stronie zatoki. Sciagamy buty i brodzimy po plazy. A tu kolejne przezycie! Znajdujemy na piasku odpoczywajaca w towarzystwie lwa morskiego foke... Spia sobie oboje smacznie zaraz kolo nas, wiec nie przeszkadzamy im za dlugo. Widzimy tez grupe delfinow skaczaca na falach! Czyli ludzie, przewodniki i znaki nie klamia! Tu naprawde mieszkaja delfiny! Szkoda, ze nie jest nieco cieplej, bo podobno mozna sobie nawet z nimi poplywac... Ech...
Ruszamy w dalsza droge przez Catlins. Ogladamy kilka wodospadow, w tym nowozelandzka odpowiedz na Niagare ;) (rzucie okiem na galerie – ktos mial niezle poczucie humoru). Spacerujemy tez duzo po pieknych i lekko tajemniczych lasach z olbrzymimi paprociami.
Ogladamy takze malenkie i urocze, polodowcowe jeziorko Wilkie, nad ktorym mozna latwo zaobserwowac proces jego zarastania. Na chwile zatrzymujemy sie tez w pieknej zatoczce Tahakopa, gdzie tropikalnie kojarzacy sie las jest systematycznie podmywany podczas przyplywow. Ponoc z kazdym rokiem jest tu coraz mniej gruntu – skutek ocieplania sie klimatu – jak mawia nam spotkany na plazy staruszek. Popoludniem dojezdzamy do Nuggets Point, gdzie znajduje sie wybitnie malowniczo polozona latarnia morska i skad rozciga sie rewelacyjny widok na ocean.
Jemy kolacje w tawernie w miejscowosci o jakze malo zachecajacej nazwie Kaka ;) Po czym wracamy prosto do Gore, gdzie spedzamy druga z kolei noc w samochodzie. Tym razem w dzielnicy willowej tuz kolo szpitala... ot tak wyszlo :)
JEDNO JEST PEWNE!!! Gdybysmy jakims sposobem nie zobaczyly Catlins bedac w tym kraju, ominelo by nas sporo piekna. I tu miejsce na apel! Drodzy czytelnicy! Jesli kiedykowiek wybierzecie sie do Nowej Zelandii – upewnijcie sie ze Catlins jest wam po drodze! No i dajcie sobie na ta okolice troche czasu, tak czy owak nie da sie tu spieszyc...