Rankiem podczas naszego pierwszego śniadania na Islandii :) podejmujemy jakże istotną decyzję "Co dalej". Oczywiście bez szaleństw: "Co dalej" z dniem dzisiejszym :) Otóż, tak na początek, postanawiamy pójść za słowem pisanym przewodników i jak przystało na prawdziwego turystę zobaczyć jakże sławną i tłoczną Niebieską Lagunę. Wielkie kąpielisko z gorącą, geotermalną wodą, z kilkoma saunami mokrymi i suchymi.
Zanim jednak wychodzimy na drogę (aby trochę postopować) spotykamy się jeszcze z naszym przyszłym hostem, umawiamy się z nim na wieczór. Zostawiamy też nasze "garby" na recepcji w Alexie, będzie nam lżej w kąpieli... Tak więc spokojne o nocleg i lżejsze o 20 kilo, zaczynamy łapać stopa. Spokojne stopowanie utrudniają nam namolne ptaki Krija - Arctic Tern. Jestem nieco spokojniejsza od Oli, bo podobno atakują w najwyższy punkt :)
Robiąc uniki przed nurkującymi z wrzaskiem ptaszyskami, wyciągamy kciuki i po kilku zaledwie minutach zatrzymuje się nam pan, który nieco nadrabiając drogi podwozi nas prosto pod drzwi kąpieliska. Kupujemy bilety po 28 euro i wchodzimy w krainę parującej, gorącej wody. Zanim jednak zaczną się przyjemności czeka nas obowiązkowa kąpiel pod prysznicem, ściany wokół natrysków obklejone są fotografiami przedstawiającymi miejsca na ciele, które trzeba dokładnie wypucować :)
No i gotowe, czyściutkie i pachnące powoli przyzwyczajamy się do temperatury wody 40 'C. Zwiedzamy całe kąpielisko, chadzając w wodzie po pas, relaksując się przy tym szalenie. Niestety pływanie w tej temperaturze wody jest nieco utrudnione. Schładzamy się więc nieco kupując pysznego, zimniutkiego Vikinga (900 koron). Zimne piwko w gorącej wodzie naprawdę smakuje inaczej i jego działanie również jest nieco zintensyfikowane :)
Nakładamy sobie maseczki z białego błotka na twarze i ramiona, podobno działa cuda, zobaczymy. I tak taplamy się przez kolejne 5 godzin. Przechadzając się z jednego krańca basenu na drugi zauważamy, że razem z nami moczy się tu cała masa naszych rodaków. Jak dowiedziałyśmy się nieco później Polacy stanowią w Islandii najliczniejszą mniejszość narodową.
Już prawie jako ostatnie klientki wychodzimy wymoczone i szczęśliwe jak nigdy wcześniej. Taki mały Dzień Dziecka na początek podróży :) Ostatnie samochody opuszczają powoli parking, a przecież zdane jesteśmy na łaskę kierowców. Spacerkiem kierujemy się w stronę głównej ulicy z nadzieją, że pojedzie tam więcej aut. Szczęście nam dopisuje i zabiera nas uroczy kierowca busika turystycznego:) Snując opowieści szybko dojeżdżamy pod nasz hostel. Zabieramy plecaki i powoli, baaardzo powoli idziemy do centrum Keflaviku. Tam czeka na nas nasz host. Ale czy na pewno czeka??? Drzwi otwiera nam jego żona i znika. Po kilku minutach stania w ciszy w przedpokoju zaczynamy się zastanawiać czy o nas zapomnieli??? Ahh nie, to tylko taka łotewska gościnność :) (tak, nasz pierwszy host na Islandii jest Łotyszem). Przypominamy więc o naszym istnieniu i zostajemy poinformowane, że spać możemy w salonie i właściwie to już możemy iść drzemać, bo nasi hości muszą jeszcze zjeść kolację i popić ją piwkiem. No cóż... Co kraj to obyczaj. Grzecznie rozkładamy karimaty i z nadzieją na jutro zasypiamy...
(J)