Wyjezdzamy z Airlie Beach nawet nie widzac samego miasteczka, ale co tam. Dobrze znamy za to okalajace je wody... :)))
Okolo 2giej po poludniu docieramy do Townsville. Prosto z dworca kierujemy sie do przystani promowej - 15 minut na piechotke. W miescie dziala 2 przewoznikow plywajacych na Magnetic Island, wybieramy oczywiscie tego tanszego - Fantasea ($AU 25 od glowy - powrotny).
Doplywamy do Nelly's Bay, gdzie lapiemy lokalny autobus do Arkadii ($AU 2 w dwie strony). Jak zwykle nie mamy nic zarezerwowanego, a o lokalizacji i miejscu noclegu decydujemy w ostatniej chwili - klasyka :) Ale zawsze dziala :)
W Arkadii zatrzymujemy sie w milym, ale pustawym "resorcie", pomiedzy plazami Alma i Geoffrey :) Wybieramy sie na krotki spacerek do Bremner Point, gdzie spotykamy cale stada walabi! Sa to nasze pierwsze walabie - i gdyby nie tablice informacyjne - to myslalybysmy, ze to po prostu jakies niewyrosniete kangury. A tu niespodzianka - calkiem nowy gatunek zwierza!
Wieczorem spotykamy jeszcze lokalna kolczatke - szykujaca sobie poslanie zaraz kolo naszego stoliczka przy basenie. Wpadla na imprezke chyba - bo swietowalysmy nieco Aleksandrowe imieniny. Jak tradycja nakazuje ;)
Drugiego dnia wybieramy sie na dlusza wloczege po wyspie. Idziemy szlakiem przez las eukaliptusowy - swieci slonko i jest nam z tym bardzo dobrze :) Dochodzimy do fortow z czasow 2giej wojny swiatowej. I tu niespodzianka na jaka nie liczylysmy! Przy jednej ze sciezek, na ziemi tuz kolo nas, siedzi sobie koala! I jakby byl glodny to pewnie jadl by nam z reki ;) Niby spi, ale czuwa - rusza uszami jak lazimy dookola. Raz na jakis czas podnosi lebek i patrzy na nas, po czym zapada w sen nie-sen na nowo... A my cieszymy sie niewyobrazalnie, tak bliskiego spotkania z koala sie nie spodziewalysmy! Siedzimy przy nim cicho dluzsza chwile... Niesamowite jak bardzo chce sie go przytulic :) Trzeba ze soba walczyc coby sie nie skusic! ;)
Spacerujemy po lesie i po ruinach fortow, dopoki w okolice naszej noclegowni nie zagania nas glod :) Nie wracamy z pustymi rekami! ;) Nasze w czepkach urodzone oczeta wypatruja porzucone przez innych turystow, samotne i wolajace o nowego wlasciciela - pilke nozna i kapelusz a'la Cristal Carrington... Bierzemy je ze soba... A co... Szkoda, ze nie umiemy znalezc kilku zwitkow dolarow na przyklad ;) Albo jeszcze czego innego ;)
Wieczor spedzamy nurzajac sie w przyhotelowym basenie, otoczone palmami i uroczo dracym sie ptactwem... Jutro rano ruszamy dalej...