Napatrzylysmy sie na piekne lodowce, wiec ruszamy dzis dalej...
Lapiemy stopa do miejscowosci Hokitika, slynacej z westernowego klimatu oraz plaz pelnych kamieni szlachetno - polszlachetnych (ponoc)... Piasek ma tu czarny polyskujacy kolor... A fale zaskakuja nas co chwila swym zasiegiem ;) Niektorzy powiedzieliby, ze zostalysmy przez nie nieraz "ofalone" ;) Stoi tu tez fajna lajba, ktora budzi w nas dalekomorskie skojarzenia :)
Po kilku godzinkach na plazy, spedzonych pakowaniem kieszeni kamykami wygladajacymi na warte nie tylko uwagi ale i milionow dolarow ;) ruszamy dalej.
Jedziemy chwile wybrzezem, po czym odbijamy w gory. Jednym stopem udaje nam sie dostac z wybrzeza zachodniego na wschodnie! Wrodzony wdziek - znowu :) Przejezdzamy przez urokliwa Przelecz Artura, gdzie udaje nam sie takze zaobserwowac rodzima papuge Kea. Piekne ptaszysko. Widoki roztaczaja sie przed nami niesamowite, zmienia sie tez porastajaca zbocza roslinnosc. Kierowca nie jest jednak zbyt zainteresowany zatrzymywaniem sie za kazdym zakretem - stad mala ilosc zdjec z regionu :( Wybaczcie :)
Kierowca wyrzuca nas wieczorem w miasteczku, jakies 30 kilometrow na polnoc od Christchurch. Malo ciekawe, nie kojarzymy nazwy nawet. Po wachaniach, gdzie by tu rozbic namiocik, wybieramy opcje mniej narazona na podpitych chlopcow malomiasteczkowych - ladaujemy na pustawym polu namiotowym Pine Acres. Srednio warty polecenia... Pani konserwujaca powierzenie plaskie w tym przybytku (ktora mianowalysmy przyslowiowa pania Krysia) nie zapisala nam sie za dobrze w pamieci - dluga historia... Bez przelewu plynow ustrojowych - jakby co :)